wtorek, 24 września 2013

Co mi nie zagrało w GTA V

Ależ ja czekałem na GTA V. Uściślając, czekałem jeszcze kilka miesięcy temu. Ostatnio mój zapał na powrót do San Andreas podupadł, nie wiem nawet dlaczego. Wiedziałem, że to pewniak i na pewno będzie trzymał poziom, ale specjalnie żeby zagrać się nie paliłem. To znaczy: nadal wiedziałem, że kupię, ale nie przebierałem nogami na kilka dni przed premierą. Gdy w dniu 0 - Empik spisał się na medal - przyjechał kurier, odłożyłem GTA V na półkę by skończyć Diablo 3 na Inferno. Trochę z musu, bo zamierzałem dopiero po tym puścić diabełka dalej w obieg, ale fakt faktem - mając GTA V przechodziłem po raz -nasty Diablo 3 ;)

Swoją drogą, w ciągu ostatnich dwóch lat kupiłem na premierze 2 gry na konsole. To nic dziwnego, dziwne że obie gry pochodziły z Empiku, który miał najatrakcyjniejszą ofertę z wszystkich polskich sklepów. Tak jest, najdroższy sklep w kraju. Kto by pomyślał?

O oczywistych zaletach nie będę się rozpisywał. Darujmy sobie, to w tej chwili najlepiej oceniana gra w historii. Będzie za to pierwsze wrażenie, kilka spostrzeżeń i co mi się w GTA V nie podobało.


Pierwsze wrażenie było niespodziewane. Głównie pod względem wizualnym: "Matko, ale to brzydkie!" Zapomniałem już nieco jak wyglądają gry tego typu na konsolach. Trzeba jednak zaznaczyć, że później graficznie bywa niewiarygodnie, jak na leciwe sprzęty, pięknie. Początek gameplay'owo: "Ciekawy wstęp." Nie jakaś specjalna rewelacja, ale prolog w GTA V jest w porządku.

Później jest, jak na serię, średnio. Pierwsze kilka, dla niektórych nawet kilkanaście godzin, też jakoś nie powala. To znaczy, ogólnie jest spoko, ale gra nabiera tempa dopiero po odblokowaniu trzeciej postaci. Zaryzykuję stwierdzenie, że V to GTA o najsłabszym początku ze wszystkich trójwymiarowych części serii. GTA 3 - wiadomo, nowa jakość. Vice City - od początku wszystko co najlepsze. San Andreas - szczękopad po wyjechaniu z miasta. GTA IV - Euphoria. Męczenie przechodniów, niszczenie barierek, ogólna zabawa fizyką - to moje pierwsze godziny z czwórką (jednak to także słabszy wstęp niż wcześniejsze). W Los Santos nie jest źle, ale na samym początku GTA V zachwyca raczej tylko ilością szczegółów w scenerii czy w wydarzeniach w tle.


Dobrze, że potem jest tylko lepiej. Sposób kuszenia gracza czymś nowym na przestrzeni całej gry - mistrzostwo. Tym bardziej, że to sandbox, a samo przejście to kilkadziesiąt godzin. Bohaterowie - różnorodni degeneraci, ale - jakkolwiek to brzmi - degeneraci sympatyczni. Średni poziom misji jest zdecydowanie najwyższy z serii. Są znajdźki (w starym stylu czyli musimy się naszukać), sekrety, generalnie jest wszystko co było już w GTA, a do tego sporo więcej. Niektóre dodatkowe elementy są najwyżej przeciętne (golf, tenis), ale nikt nie każe się nimi dłużej zajmować (niepotrzebne nawet do 100%).

W skrócie - rewelacja, najlepszy sandbox tej generacji bez dwóch zdań, ale wszystko to zostało już powiedziane. GTA V ma jednak słabe elementy, które postaram się wymienić.

Muzyka w radiu
Poniżej poziomu, do którego przyzwyczaiła mnie seria. Nie mam ulubionej stacji, do tego nie poznałem dzięki GTA V żadnej muzycznej perełki. Nigdy bym nie pomyślał, ale pierwszy raz w sandboksie najwięcej dobrych piosenek znalazłem w stacjach rapowych.
Inna sprawa, że w piątce jest zdecydowanie mniej jeżdżenia niż w San Andreas. Mimo dużego terenu nie ma już powtarzania tej samej trasy dzięki checkpointom, a do tego podczas jazdy bohaterowie cały czas nawijają jak najęci. Efekt tego jeden - w trakcie przechodzenia fabuły okazji do słuchania radia jest po prostu mniej.
Wiadomo, każdy ma inny gust, ale dla mnie ścieżka dźwiękowa mniej wpadała w ucho tylko w GTA 3.

Strzelanie i poziom trudności - moim zdaniem największe minusy
Brak tu konsekwencji. Z jednej strony twórcy w pełni przeszli do systemu osłon i regenerującego się życia (do połowy), z drugiej zostali przy automatycznym targetowaniu przeciwnika i apteczkach. Można zmienić system namierzania, jednak w trybie domyślnym walki nie są wyzwaniem jak w poprzednich częściach. A gra ewidentnie pod ten system jest robiona. Jak zwykle przeciwnicy są bardzo celni, jest ich masa i te opcjonalne tryby strzelania zdają się być nieco na siłę.
Totalną porażką jest za to strzelanie z auta. Jak można było zrobić taki koszmarek?


Co do poziomu trudności, trochę się zdziwiłem. GTA zawsze było jedną z najtrudniejszych z dużych serii gier. GTA V nadal nie ma wyboru utrudnienia, ale tym razem jest banalnie prosta do przejścia. Dla ambitnych są medale za wypełnianie małych zadań w każdej misji, ale zwykłe zaliczenie fabuły nie zmusza nas nawet to zakupu kamizelki kuloodpornej. Coś takiego w GTA? Nie pomyślałbym wcześniej. Satysfakcja z samego przejścia jest mniejsza niż w poprzednich częściach, ale nie jest to jakiś wielki problem. Sama zmiana podejścia Rockstara trochę mnie zdziwiła, jednak sądząc po wynikach sprzedaży - wiedzą czego chce większość graczy.

Z uwagi na bardzo niski poziom trudności, cierpi improwizacja podczas misji. W GTA piękne było, jak wykonywaliśmy jakieś trudne zadanie w nowy, wymyślny sposób, który dopiero przyszedł nam do głowy. Tutaj możemy robić to samo, ale wyłącznie dla własnej satysfakcji z zagrania twórcom na nosie. Nie znajdziesz tu czegoś takiego, że zatniesz się na jakiś czas i przez to będziesz kombinował jak się da, żeby tylko zaliczyć misję.

Sterowanie i fizyka
Model jazdy, tak samo zresztą pływania czy lotu, jest w porządku. Silnik fizyczny sprawia jednak podobne problemy z poruszaniem postacią, jak w części czwarta. Wtedy Euphoria była nowością, teraz mieli czas to naprawić. Zbyt wiele razy ginie się, bo nasza postać robi nie to, co trzeba.
Niektóre elementy otoczenia pięknie się niszczą, ale dzwon w żywopłot to zwykle wizyta w szpitalu.
Jak na ogrom świata jest jednak dobrze.

Minusy coraz mniejsze, dlatego skończmy tę listę ostatnią wadą, już maksymalnym czepialstwem. Pierwsze kilka godzin to przesadna ilość żartów i ironicznych tekstów na temat Ameryki (choć zwykle uniwersalnych dla dzisiejszego świata). Wiem, że to GTA, ale klasyczną odsłonę serii mamy później. Początek to wyjątkowe bombardowanie absurdami codzienności, nawet jak na serię GTA. Prym wiedzie w tym Michael i jego dysfunkcyjna rodzinka. Sympatyczna dysfunkcyjna rodzinka, a jakże. Dobrze jednak, że potem wrócono z ilością szydery do normy. Bo moim zdaniem żarty są śmieszniejsze, gdy zapoda się je dyskretnie, a nie z prędkością dziesięciu na jeden przerywnik filmowy.

A po co wymienianie tych minusów? Bo każdy zna GTA. A jeśli powstało GTA, którego największe minusy można wymienić w kilku akapitach, to jasne jest jedno - powstała jedna z najlepszych sandboksowych gier akcji w historii.

Choć dla mnie nie Goty wśród tegorocznych tytułów. W tym roku Last of Us mnie po prostu zniszczyło. Zobaczymy co przyniosą kolejne miesiące.

2 komentarze:

  1. Dang, a ja jeszcze nie grałem w GTAV, ze względu na uszczuplony przez uczelnię budżet. :P Cóż, chociaż mogę się pochwalić, że wymaxowałem wszystko w Rayman Legends...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łoo to gratulacje. Ja nie miałem zdrowia do nowego Raymana.

      Usuń